|
Nieznana wojna na Zalewie Szczecińskim
Autor: Przemysław Federowicz
Update: 04.07.2006
Dokładnie 60 lat temu, na przełomie marca i kwietnia 1945 roku, wojska polsko-radzieckie toczyły ciężkie walki o wyzwolenie Szczecina. Linią oddzielającą walczące strony była Rzeka Odra i brzegi Zalewu Szczecińskiego. Dość szeroko jest znana historia lądowych walk o miasto i okoliczne miejscowości. Jest ona opisana w kilkudziesięciu lub nawet kilkuset książkach. Wojenne zmagania toczyły się jednakże nie tylko na lądzie. Także na wodach Zalewu Szczecińskiego, Jeziora Dąbia i w szczecińskich kanałach portowych trwała "mała" wojna z udziałem niemieckich okrętów, radzieckich samolotów i polskich artylerzystów. Cofnijmy się zatem do początku marca 1945 roku, kiedy to rozpoczęła się operacja wyzwolenia Szczecina.
Strzelanie do kaczek
7 marca 1945 roku wojska polsko-radzieckie zajęły wioskę Stępnica na północ od Szczecina. Leży ona nad Roztoką Odrzańską, przez którą przechodzi tor wodny Szczecin - Świnoujście. Cztery dni później zajęto wieś Kopice leżącą nad wodami Zalewu Szczecińskiego. Tak podsumowuje ten fakt komandor Tadeusz Rutkowski, dowódca baterii dział przeciwpancernych: "Wieczorem, 11 marca, moja bateria artylerii pułkowej kaliber 76 mm 1 Praskiego Pułku Piechoty 1 Dywizji Pancernej im. Tadeusza Kościuszki dotarła nad sam brzeg Zalewu Szczecińskiego, do rejonu wsi Kopice i przejęła od nieco wcześniej tu przybyłych artylerzystów radzieckich wyznaczony odcinek obrony". Polskie wojska otrzymały rozkaz przerwania żeglugi na torze wodnym Szczecin-Świnoujście. W tym celu nad brzegiem ulokowały się baterie dział przeciwpancernych, które miały za zadanie ostrzeliwać wszystkie płynące do i ze Szczecina statki.
Tymczasem po stronie niemieckiej rozpoczęła się zakrojona na szeroką skalę morska ewakuacja Szczecina. W kierunku Świnoujścia podążały konwoje z żywnością, uchodźcami, sprzętem wojskowym, wyposażeniem stoczni oraz z rannymi żołnierzami. Nie niepokojone statki docierały do portów w Świnoujściu i w Wolgaście, skąd kierowały się dalej na zachód. Bezpieczny szlak morski istniał do połowy marca, kiedy to nad brzegiem "okopały się" polskie baterie dział przeciwpancernych. Dobrze zamaskowane działa miały doskonały wgląd na wody Kanału Szczecińskiego. Płynące na północ statki musiały podążać wąskimi kanałami zazwyczaj tylko nocą, przy małych prędkościach i często w gęstej mgle. Oddajmy teraz głos kronikarzowi 1 Pułku Piechoty Wojska Polskiego: "14 marca nad ranem zauważono w rejonie zbliżający się statek i ciągnący go holownik. Gdy płynący zbliżyli się na odległość 300 m, kapral Łyko otworzył ogień. Pociski były celne i statki osiadły na dnie. Do niewoli dostał się kapitan statku i towarzysząca mu kobieta". Intensywność ewakuacji była tak duża, że czasami brakowało polskim artylerzystom amunicji do własnych dział. Kronikarz 1 pułku tak relacjonował kolejne dni: "20 marca do brzegu zbliżyły się dwa statki przeciwnika. Z odległości 400 m kapral Łyko otworzył ogień i podpalił oba statki. 24 marca dostrzeżono w odległości 1200 m od brzegu duży statek płynący w kierunku na Szczecin. Na ogień działek kaprala Łyko statek odpowiedział ogniem swoich dział. Po krótkiej wymianie strzałów statek osiadł na dobre na mieliźnie. Załoga ewakuowała się z nastaniem ciemności, ale wrak statku pozostał".
"Wściekłe psy" w akcji
Takiego określenia użył komandor Tadeusz Rutkowski, dowódca baterii dział przeciwpancernych, nazywając nim niemieckie promy artyleryjskie. Były to niskie i zgrabne okręty wyposażone w dwa szybkostrzelne działa kaliber 88 mm oraz ponad 11 dział kalibru 37 i 20 mm. Okręty te, nazywane promami AFP, pojawiły się na Zalewie Szczecińskim na początku marca 1945 roku. Ich miejscem bazowania był port w Karsiborzu na południe od Świnoujścia. Tak oto Tadeusz Rutkowski opisuje spotkanie z okrętami niemieckimi: "okręty hitlerowskie jak wściekłe psy przez cały dzień krążyły po zalewie, a w nocy ni stąd, ni zowąd gwałtownie ostrzelały wsie Kopice i Świętoszewice. Posłały w naszym kierunku mnóstwo pocisków odłamkowych i oświetlających. Jednak ten "fajerwerk" nie wyrządził nam, na szczęście, żadnej szkody - wszystkie pociski upadały daleko za nami. Po południu następnego dnia od północy, z kierunku Świnoujścia, zaczęły się zbliżać owe dwa hitlerowskie okręty wojenne. Gdy znalazły się w sektorze ostrzału drugiego plutonu ogniowego, podporucznik Kozak postanowił spotkać je ogniem i wyzwać na pojedynek, dając im znać, że tu jesteśmy. Na okrętach zauważono szereg błysków i prawie jednocześnie na stanowisko ogniowe plutonu posypał się grad pocisków. Przed stratami uchroniły obsługę tylko pobliskie okopy, do których błyskawicznie się rzucili. Jeden z pocisków rozerwał się o pół metra od leżącego Bronieckiego, całkowicie go zasypując ziemią. Kilkanaście innych trafiło w budynek, stojący w odległości 150 metrów za stanowiskami. Pod jego gruzami zginął stary Niemiec oraz kilku naszych piechurów".
Pojedynek z gigantem
W nocy z 12 na 13 kwietnia 1945 roku wyruszył ze Szczecina dziwny konwój. W jego skład wchodzi olbrzymi pływający dok jednej ze stoczni. W jego wnętrzu znajdowały się maszyny i cenny sprzęt stoczniowy. Ciągnęły go trzy holowniki portowe. Zadanie eskortowania otrzymały dwa promy artyleryjskie nazywane przez polskich piechurów "wściekłymi psami".
Posuwający się powoli konwój bezpiecznie dotarł do Polic, gdzie został ostrzelany przez polską baterię. Wsparcia konwojowi udzieliły wspomniane promy artyleryjskie i baterie przeciwlotnicze z Polic. Tak oto ten pojedynek wspomina porucznik Dietrich Schneider dowódca flotylli promów artyleryjskich: "prom został trafiony jednym rosyjskim granatem przeciwpancernym. Mieliśmy dwóch rannych. Podczas naszego ostrzału, na lądzie zaobserwowaliśmy silną detonację". Podsumował on trafnie warunki panujące na kanale pomiędzy Świnoujściem a Szczecinem, głównym szlaku ewakuacji: "Sytuacja trudna: nieprzyjacielski ostrzał, wąski kanał, trudności w manewrowaniu". Artyleryjski ogień towarzyszył holownikom i ogromem dokowi aż do wejścia na Zalew Szczeciński.
Oddajmy teraz głos komandorowi Tadeuszowi Rutkowskiemu, którego bateria dział znajdowała się w Kopicach "od strony Świętoszewic ujrzeliśmy posuwający się we mgle jakiś kwadratowy ogrom, który okazał się dużym dokiem pływającym. Z lewa od nas już otworzyła do niego ogień jedna z baterii armat 1 pułku artylerii lekkiej, stojąca w Świętoszewicach. Mój pluton także otworzył ogień i pociski z dział plutonowego Piwowarczyka i kaprala Kozłowicza poleciały w kierunku doku, z którego ścian posypały się drzazgi. Nagle dostrzegliśmy, że zza doku wysunęły się dwa holowniki wypłoszone naszymi pociskami i szybko ruszyły w kierunku Świnoujścia".
Po ucieczce holowników, wszystkie baterie rozpoczęły zmasowany ostrzał stojącego koło wyspy Chełminek pływającego doku: "Ten, choć otrzymał kilkanaście solidnych trafień - relacjonuje dalej Tadeusz Rutkowski, puszył się nadał pośrodku zalewu. Po godzinie przerwaliśmy ogień, pojęliśmy bowiem, że nie wyrządzimy poważniejszej szkody temu kolosowi, nawet gdybyśmy wystrzelali cały zapas amunicji. Bateria 1 pułku w Świętoszowicach zrobiła to samo." W nocy z 13 na 14 kwietnia ponownie pojawiły się trzy holowniki wraz z czteroma promami artyleryjskimi. Okręty niemieckie postawiły gęstą zasłonę dymną i artyleryjską. Tak dalej relacjonował Tadeusz Rutkowski: "Po kilku godzinach od strony Świętoujścia zaczęły zbliżać się z wielką szybkością "znajome" hitlerowskie okręty wojenne. Za nimi szły holowniki. Działa mego plutonu oraz baterie 1 pułku spotkały je silnym ogniem artyleryjskim, ale okręty także gwałtownie odpowiedziały. Następnie postawiły zasłonę dymną, w której całkowicie ukryły się w olbrzymiej chmurze dymu - zapewniły odholowanie doku do Świnoujścia".
Komandosi w akcji
Polskie działa stacjonujące nad brzegiem zalewu stanowiły poważne zagrożenie dla ewakuacji cennych statków i wyposażenia zakładów przemysłowych. Niemieckie dowództwo postanowiło spróbować "uciszyć" jedną z takich baterii w rejonie Kopic.
Późną nocą do brzegu zbliżyły się bezszelestnie małe łodzie motorowe. Na ich pokładach znajdowało się kilkunastu niemieckich żołnierzy. Oddział komandosów skierował się szybkim krokiem ku majaczącym pobliskim zabudowaniom wsi Kopice. Tak mogłaby wyglądać relacja z wypadu niemieckich komandosów w pierwszych dniach kwietnia 1945 roku. Komandosi otrzymali wówczas zadanie podpalenia zabudowań wsi, które były już częściowo zajęte przez polskich artylerzystów. Oddział niemiecki podpalił kilka budynków po czym pod osłoną gradu pocisków z promów artyleryjskich wycofał się na wody Zalewu Szczecińskiego. Żołnierze ci należeli do batalionu desantowego saperów marynarki stacjonującego w Nowym Warpnie. Oddział te był wyposażony w małe motorówki nazywane łodziami szturmowymi.
Blokada portu i kanału
Pod koniec marca 1945 roku dowództwo niemieckie rozpoczęto przygotowania do blokady portu w Szczecinie i toru wodnego do Świnoujścia. Przytoczmy jeden z zapisków zawartych w niemieckim dzienniku wojennym datowanym na 31 marca: "Podniesienie lotniskowca "Graf Zeppelin" celem zablokowania dolnej Odry okazało się niewykonalne. dowództwo marynarki wojennej zamierza podjąć następujące środki zaradcze". Tymi środkami miało było zatopienie kilkunastu statków oraz zaminowanie torów wodnych.
Blokada portu w Szczecinie rozpoczęła się 24 kwietnia. Wówczas to zatopiono stateczek pasażerki "Nymphe" oraz frachtowiec "Viadra". Następnego dnia osadzono na dnie lotniskowiec "Graf Zeppelin", statek "Hanna Cords", frachtowce "Karl Friedrich Geiss", "Ruhr" i "Rose", holownik "Piefke" oraz wysadzono w powietrze pływający dok nr "H".
Jak wykonany został rozkaz blokady Szczecina, możemy dowiedzieć się z raportu niemieckiego datowanego na 27 kwietnia. Oto jego fragmenty "zniszczone stocznie i urządzenia portowe, wszystkie dźwigi portowe i suwnice wysadzone, wysadzony w powietrze dok "H", minowanie: 5 min na południe od Schmalerwerder i 2 miny na północ od Kranichwerder (Przekop Brdowski)".
Wraki na Zalewie Szczecińskim
Do dziś nie jest znana liczba statków zatopionych przez polskich artylerzystów. Relacje świadków tych wydarzeń pozwalają sądzić, że na dnie znalazło się kilkanaście małych statków oraz barek. Przyjrzyjmy się niemieckim rejestrom zatopionych statków. 21 marca tonie mały frachtowiec "Renate" trafiony polskimi pociskami. Cztery dni później tonie transportowiec "Leda" koło Szczecina. 27 marca koło Polic polscy artylerzyści niszczą morską barkę "Züllchow 16". Prawdopodobnie także z rąk Polaków toną frachtowiec "Gerhard", holownik "Werner" oraz barki "Y 324", "Y 325" i "Y 326". Ile faktycznie zatopień mają na koncie polscy żołnierze, chwilowo nie wiadomo. Być może dalsze badania archiwalne i nowe relacje świadków pozwolą na szersze poznanie "nieznanej wojny na Zalewie Szczecińskim".
Podsumowanie
Po 60 latach od zakończenia opisywanych wydarzeń, możemy ciągle znaleźć ich namacalne dowody. Co rusz ziemia ukazuje nam pociski i uzbrojenie walczących wojsk. Także wody kanałów portowych kryją w sobie dowody okrucieństwa tamtych czasów. Na dnie zalegają szczątki samolotów, wraków statków, czołgów i armat. Niektóre zostały już wydobyte, inne czekają na swoich odkrywców. Płynąc po wodach Jeziora Dąbia możemy zobaczyć jeden ze śladów "morskiej" historii Szczecina. Jest nim wrak betonowego statku (pisałem o nim w dniu 26 marca br.) leżącego na mieliźnie Jeziora Dąbie. Został on zatopiony w kwietniu 1945 roku przez alianckie samoloty. Jest on już nieliczną pozostałością wraków wojennych. Większość z nich została po wojnie wydobyta, wyremontowana lub złomowana. Są jednak jeszcze wyjątki, nie tak okazałe jak statek betonowy, lecz posiadające swoją historię i tajemnicę.
Przemysław Federowicz
|
|